EpidermaS

Spośród wszystkich uzależnień do wyboru

uzależnienie od czytania uznałam za najbardziej sensowne. ;)

 

Uwaga - powyższe zdanie nie jest żadnym cytatem, chyba że ze mnie. Uprasza się o niewykorzystywanie i nieudostępnianie tych słów na prawo i lewo, bo zdecydowanie nie są aż tak wybitne. A jeśli już kogoś bardzo przypili, to chociaż proszę zaznaczyć, że ja jestem autorką (choć nie czuję się na tyle genialna, żeby mnie cytować za życia). Z góry dziękuję - ja.

Przeprowadzka na goodreads

13-08-2016 całkowicie przeniosłam się stąd na goodreads. Oznacza to, że na profilu:

 

https://www.goodreads.com/epidermaS

 

można znaleźć całą moją biblioteczkę z booklikes (w tym wszystkie recenzje) oraz wszystkie aktualizacje od mojej ostatniej aktywności tutaj (luty 2016). Dziś zrezygnowałam również z synchronizacji kont BL-GR, ponieważ i tak nie działała ona sprawnie. Oznacza to, że wszystkie podejmowane przeze mnie działania - dodawane książki, napisane teksty itd. - widoczne będą jedynie na goodreads.

 

Przewiduję usunięcie konta na booklikes w niedalekiej przyszłości.

 

Pozdrawiam.

Uwaga Spoiler!
Szatańskie włosy - Graham Masterton

To było najdłuższe 176 stron, jakie było mi dane w życiu czytać. „Szatańskie włosy” („dosłowne” tłumaczenie z angielskiego „Hair Raiser” ;)) to prawdziwe piekło. I nie mam na myśli tego, co przeżywa główna bohaterka. Czytelnik męczy się myljon razy bardziej.

 

Powieść opowiada o Kelly – młodej dziewczynie, która przysposabia się do zawodu fryzjerki. Zanim jednak będzie mogła tworzyć efektowne fryzury, musi przejść standardowe męki nowicjusza. Sprząta więc salon fryzjerski i wynosi torby z włosami do piwnicy. Podczas jednej z takich piwnicznych eskapad przytrafia się jej coś dziwnego.

 

„Poklepała torbę i tym razem była całkiem pewna, że poczuła ruch. Boże, spraw, żeby nie był to wielki, włochaty szczur - modliła się w myśli. Nie zniosę widoku tłustego, brązowego szczura kanalizacyjnego z długim gołym ogonem, czerwonymi ślepiami i żółtymi zębami.”

 

Nie bój się. To tylko diabeł, który sprawi, że włosy klientów się w ciebie wbiją i przez to zyskasz nadludzką siłę oraz będziesz współwinna kilku zabójstw. Możesz spać spokojnie.

 

W końcu Kelly ogarnia, że coś jest nie halo. Włosy klientów, które wbiły jej się w rękę, nie dają się wyrwać, a do tego ciągle rosną. Lekarze się bezradni, a dziewoja coraz bardziej zestrachana. Z pomocą przychodzi jedna z klientek salonu, która spotkała się już z takim zjawiskiem.

 

„ W kręgach ludzi zajmujących się magią takie włosy noszą nazwę szatańskich.

 (…) Porastają one kogoś, kto wszedł w kontakt z czymś lub kimś bardzo złym, często tak złym, że nawet piekło go nie chce. Rozumiesz, o czym mówię?”

 

Nie do końca. W zasadzie chyba nie rozumie tego nawet sam Masterton...

 

Kelly wciąż nie wierzy w tę historię, ale postanawia podzielić się obawami ze swoim partnerem życiowym.

 

„ Chodzi o moją rękę, Ned. Robi różne rzeczy, a ja wcale nie chcę, żeby je robiła.”

 

I see what you did there! ;)

 

Ned wtajemniczony. Kiedy po raz kolejny dochodzi do dziwnych sytuacji z piwnicą, Kelly ściąga go do salonu, a włosy… Cóż, włosy formują się w węża. Jak wszystkie włosy, którym się nudzi na studniówce, weselu czy innym spędzie. Wielkie mi mecyje. Ned postanawia dać Kelly radę.

 

„Kelly, posłuchaj mnie. Spokojnie. Tu, u was, w Siz-zuz, dzieje się coś dziwnego. Coś, co cię śmiertelnie wystraszyło. Co masz zamiar zrobić? Chcesz bać się ciągle i uciekać? Rzucić pracę?”

 

No gdzie! Może ją zeżreć wąż uformowany z odciętych klientom włosów, ale roboty ma się trzymać! KURCZOWO! Ciężkie czasy, rynek pracodawcy…

 

Nasi bohaterowie uznają też, że nie warto wzywać policji.

 

„Pomyśleliby, że robisz sobie z nich żarty. Zastanów się tylko, czy sama uwierzyłabyś komuś, kto próbowałby cię przekonać, że ścigał go wąż z włosów, obciętych ludziom u fryzjera?”

 

Nie uwierzyłabym. Ale najwidoczniej autor ma nadzieję, że ktoś jednak uwierzy.

 

Policja nie zostaje powiadomiona, a Kelly lewą ręką (tą owłosioną) dusi sama siebie przez sen. To też nie jest powód, żeby zwrócić się do władz. Tymczasem mieszkaniec piwnicy w salonie znowu daje o sobie znać.

 

„Nie, nie, na pewno mi się wydawało, pomyślała. Wyobraziłam sobie to wszystko, od samego początku. Ale kiedy weszła na pierwszy stopień schodów, znów usłyszała ten głos i tym razem była przekonana, że to nie jest jej wyobraźnia.

 Beelzebub... l'un de plus grands malheurs... ilestoit froid comme la glace...”

 

O, widzicie - Belzebub. Nieznajomy się przedstawił, teraz już będzie z górki - wystarczy egzorcyzmować i już można wracać do kręcenia klientkom loków.

 

Kelly postanawia udać się do klientki, która powiedziała jej o szatańskich włosach. Z prośbą o fachową pomoc, rzecz jasna.

 

„Postanowiłaś przyjść tu, zobaczyć się ze mną. To była właściwa decyzja. Nie mogłaś zrobić nic lepszego. Och, oczywiście, odwiedzaj sobie wszystkich lekarzy świata, ale żaden z nich ci nie pomoże. Nie pomoże ci elektroliza, nie pomoże chirurgia, nie pomoże radioterapia. Fizycznie jesteś zdrowa, nie na tym polega twój problem. Twój problem to spotkanie ze złem.”

 

Uwaga! Znaleźliśmy jedyną osobę na świecie, której matka nie kazała uważać na to, z kim się spotyka! Można robić zdjęcia, płatność przy wyjściu.

„Zamilkła na chwilę, nadal jednak głaskała i delikatnie pociągała włosy na ręce Kelly.

-Kiedy się pojawiły? ? spytała.

-Zaledwie dwa, trzy dni temu. To zwykłe, normalne włosy, zmiecione z podłogi naszego salonu, ale przyczepiły się jakoś do mnie i rosną.

-Stało się tak dlatego, że ktoś wymówił nad nimi zaklęcie. Ktoś powołał je do życia. Zamienił zwykłe włosy w szatańskie.”

 

Oto przepis na szatańskie włosy. Potrawę należy przyrządzać jedynie pod nadzorem szamanów lub wiedźm.

 

„Panna Paleforth wyrecytowała głośno:

 -Skóra, paznokcie, włosy, pierścienie, odejdźcie w świat śmierci, gdzie wasze miejsce!”

 

To nie może być skuteczne, nawet się nie rymuje…

 

„Potrząsała rumem w szklance coraz gwałtowniej, coraz bardziej energicznie, powtarzając przy tym coraz szybciej i szybciej wypowiedziane wcześniej słowa. Po chwili pstryknęła zapalniczką i podpaliła alkohol.

Kiedy rum zaczął palić się niebieskim płomieniem, panna Paleforth bez ostrzeżenia wylała go na przegub dłoni Kelly, mówiąc jednocześnie: „Szatanie, odejdź!".”

 

A Szatan posłuchał, bo z natury był uległy…

 

„Dziewczyna krzyknęła przeraźliwie. Cała jej dłoń stanęła w ogniu. Widziała, jak włosy płoną i kurczą się; ból był straszny, wyrwała więc rękę z dłoni panny Paleforth i zaczęła nią gorączkowo machać. Płomienie wzbijały się w powietrze i syczały przy każdym jej ruchu. Niemal dostała ataku histerii, lecz panna Paleforth zachowała niewzruszony spokój.”

 

Bo to nie jej ręka się jarała?

 

„Po krótkiej chwili wstała, podeszła do zlewu, namoczyła ręcznik, wróciła do Kelly i owinęła go mocno wokół jej ręki.

- Nic ci nie będzie - powtórzyła kilkakrotnie łagodnym, uspokajającym głosem. -Nic ci nie będzie. Zrobiłaś, co chciałaś. Pozbyłaś się włosów.”

 

Tak. O mało co – wszystkich, łącznie z nagłownymi.

 

Tak się jednak składa, że Belzebubek nie został wykończony, a odpowiedzialny za jego przechowywanie jest – surprise, surprise – właściciel salonu (szef Kelly), na którego od początku padały podejrzenia. Jako że w międzyczasie dochodzi do kilku morderstw, Kelly bierze kumpla z pracy i włamują się do mieszkania przełożonego, żeby znaleźć jakieś dowody obciążające szefa (od tej pory możecie o sobie myśleć jak o perfekcyjnych pracownikach!). Oczywiście coś idzie nie tak. Zjawia się nasze włochate bydlę.

 

„Dziewczyna była niemal pewna, że słyszy szelest szponów, przesuwających się po wykładzinie. I wydawało jej się, że czuje obrzydliwy, mdlący zapach, przypominający fetor rozkładających się kurczaków, marynowanych w zgniłej wodzie po kwiatach.”

 

Dzięki za opis zapachu! To mi pozwoli lepiej go sobie wyobrazić! Szkoda tylko, że za cholerę nie wiem, jak pachną rozkładające się kurczaki marynowane w zgniłej wodzie po kwiatach. Choć domyślam się, że gdybym stworzyła taką świecę zapachową, to sprzedałaby się w tysiącach sztuk.

 

Kevin (kumpel z roboty) ginie, Kelly wychodzi z tego cało, opętany szef ucieka. Dziewczyna ma rozmowę z detektywem.

 

„-A jak pan sądzi, kiedy ja będę mogła wrócić do domu? - spytała Kelly.

- Musisz poczekać, aż złapiemy tego łobuza.”

 

Łobuza, urwipołcia, huncwota… Pan detektyw jest bardzo delikatny.

 

„-Przeze mnie zginął Kevin, musiałam wyprowadzić się z domu i nie mam już pracy.

Detektyw Brough pokiwał głową.

- Najważniejsze, żebyśmy go znaleźli - powiedział.”

 

Pewnie. Walić Kevina.

 

Szefuńcio został ostatecznie zwabiony i pokonany. Tak, dał się złapać w pułapkę rodem ze Scooby-Doo. Zła całkowicie wyplenić się nie da, więc Belzebub hasa sobie wesoło po salonach fryzjerskich do dziś. Końcówka urąga inteligencji czytelnika i nie będę o niej nawet szczegółowo pisać, bo żal mi samej siebie, że przez to przeszłam.

 

Zanim jednak dotarłam do finiszu, autor zgotował mi kilka innych smaczków.

1) Kelly przychodzi do sąsiadki, która okazuje się być martwa. Dziewczyna zostaje ostrzeżona, żeby nie patrzeć na ciało, ale do pokoju ze zwłokami wchodzi kot! Żeby uratować kota (nie wiem, przed czym – przed patrzeniem?), Kelly włazi do pomieszczenia i oczywiście gapi się na ciało. Brawo!

2) Chociaż główna bohaterka wielokrotnie znajduje się w miejscu zabójstw, policja ani razu jej nie podejrzewa. Czemu? Nie wiem, widocznie wszyscy funkcjonariusze na nią lecą, bo innego wytłumaczenia nie widzę.

3) Kelly ryzykuje życie nie tylko swoje, ale też swoich przyjaciół i przez własną głupotę ściąga na nich nieszczęścia. A ostatecznie wychodzi na bohaterkę. I TAK SIĘ ROBI KARYJERĘ.

  

To było moje pierwsze spotkanie z Mastertonem i do tej pory mam wrażenie, że gość zrobił czytelnikom jakiś chory żart. Ani to sensowne, ani śmieszne, ani budzące grozę. Może tricho- lub chetofobików ruszyło, mnie nie. W dodatku cały czas miałam wrażenie, że czytam tekst Kinga (i to Kinga w jego najgorszej formie). Nie, nie i jeszcze raz nie. A do Mastertona na bank nie wrócę.

 

 

Fałszywy książę - Jennifer A. Nielsen

Ta pozycja jest bardziej uzależniająca niż świąteczne pierniki i rumowe kuleczki razem wzięte!

 

Poznajcie głównego bohatera, Sage. Chłopak jest sierotą. Wkurzającym, bezczelnym gnojkiem o lepkich rączkach. W sierocińcu się nie przelewa, więc zdarza mu się zakosić jedzenie. Podczas jednego z takich mało eleganckich „polowań” Sage wpada. Powija mu się noga. Kiedy rozeźlony rzeźnik przymierza się do tego, żeby obić chłopakowi nastoletnią twarzyczkę (a przy okazji wszystkie inne części ciała), los puszcza do sieroty oko. Mężczyzna, który akurat znajduje się w pobliżu, ratuje naszego bohatera i wykupuje go ze sierocińca. Szybko okazuje się jednak, że Sage wpada z deszczu pod rynnę (a w zasadzie wpada do szamba). Zostaje bowiem uwikłany w przekręt na skalę całego królestwa. Conner, bo tak nazywa się tajemniczy wybawca, postanawia wykorzystać to, że w Carthyi zanosi się na wojnę domową. Chce zjednoczyć podzielone królestwo (a tak naprawdę pozyskać jeszcze większe wpływy), obsadzając na tronie fałszywego księcia. W tym celu zmusza czterech nastoletnich chłopców, by walczyli o rolę królewskiego potomka. Sage jest jednym ze „szczęśliwców”. I choć nie kręci go wizja zasiadania na tronie, nie ma innego wyjścia. Przegrani mogą stanowić zbyt duże zagrożenie, by pozwolić im odejść.

 

Książkę otwiera fantastyczny pierwszy akapit (fotka poniżej), po którym, niestety, ma miejsce mała literacka zapaść. Nie ma „wow” – ani językowo, ani fabularnie. Ponadto czytelnik ze strony na stronę ma coraz większe wrażenie, że gdzieś tam w tle unosi się duch „Księcia i żebraka”. Ten przykry niesmak dość szybko jednak znika. Autorka, choć pisze dość prostym językiem, potrafi przykuć do opowiadanej historii tak mocno, że nie da się oderwać od lektury. Jeśli zastanawiacie się, jak spędziłam kilka ostatnich wieczorów (które niespodziewanie zamieniły się w młode noce ;)), to odpowiedź jest taka, że nad tą powieścią właśnie. Historia wciąga jak tornado, a im więcej zawirowań pod koniec, tym robi się ciekawiej. Część rzeczy da się przewidzieć (bo dostajemy je niemal na tacy), części się nie da. Niektóre akcje są tak wydumane, że raczej nie miały prawa się zdarzyć, inne znów „wskakują” we właściwe miejsca w powieści i da się je logicznie uzasadnić. Odkrywczych, refleksyjnych sentencji się tu nie uświadczy, ale nie o to w książce chodziło. Tę powieść się chłonie, choć od początku do końca ma się wrażenie, że nie jest to arcydzieło.

 

Zaczyna się od trzęsienia ziemi, potem... jest różnie ;)

 

Wydaje mi się, że magia „Fałszywego księcia” polega na tym, iż jest to opowieść dla dużych dzieci. Nie na darmo przywołałam wcześniej „Księcia i żebraka” (choć dość szybko okazuje się, że autorka nie czerpała z powieści Twaina zbyt mocno, raczej można tu mówić jedynie o inspiracji). „Fałszywy książę” ma w sobie odrobinę magii, ale magii „niemagicznej” – takiej, której można utożsamiać z niewyobrażalnym szczęściem popartym sprytem głównego bohatera, nie zaś z czarami i wróżkami. Mamy tu średniowieczny klimat, ale dość „bajkowy” – nie ma tu opisów przygnębiających zamczysk ani średniowiecznego smrodu. Nawet kary i morderstwa nie są obrzydliwe (chociaż mogą mrozić krew w żyłach). Wszystko to powoduje, że książkę po prostu się łyka. A wywrotowa końcówka sprawia, że ma się ją ochotę przeczytać jeszcze raz, żeby sprawić, czy wszystkie elementy układanki faktycznie do siebie pasują.

 

Dawajcie mi tu drugą i trzecią część! Odczuwam potężne czytelnicze nienasycenie! Chcę jeszcze, ale już!

Skok - Lee Goldberg, Janet Evanovich, Dominika Repeczko

Czasem człowiek ma tak, że jak się raz sparzy, to drugi raz za nic nie spróbuje. Obojętnie, czy chodzi o książkę, dyscyplinę sportową czy egzotyczną potrawę. I wtedy przydaje się taka Lara (każdy powinien dysponować w swoim życiu przynajmniej jedną Larą, wierzcie mi), która z uśmiechem na twarzy i z entuzjazmem w serduchu podpycha sparzonemu człowiekowi pod nos niemal dokładnie to samo, ale inaczej opakowane, mówiąc: „Masz, to będzie dobre”. Co gorsze – ma rację. :)

 

„Skok” to książka, która czerpie całymi garściami z cyklu o Śliwce. Kto nie wie, o czym mówię, powinien szybko prześwietlić sylwetkę Janet Evanovich. Ta właśnie autorka popełniła już dwadzieścia dwie części przygód panny Plum. Jak niektórzy wiedzą, „zaliczyłam” dwie „Śliwki” i jakoś się z nimi nie pokochałam (choć część druga była znacznie lepsza od pierwszej). Tymczasem „Skok”… „Skok” jest dokładnie taki sam, a jednak inny. Może dlatego, że drugim autorem powieści jest Lee Goldberg, autor książek o detektywie Monku (niestety, nie było mi dane się z nimi zapoznać).

 

„Skok” jest komedią sensacyjną z dużą dozą romansu (który nie rozwija się szybko, ale wyraźnie wisi w powietrzu i nieco przygniata wszystkie inne wątki w książce). Z uwagi na te amory można uznać, że targetem książki są raczej babeczki w wieku 20+-30+, ale – uwaga! – wydaje mi się, że każdy może się przy niej dobrze bawić. Czemu? Ano temu, że w przeciwieństwie do serii „śliwkowej” tu mamy dwoje RÓWNOWAŻNYCH głównych bohaterów.

 

Postać męska to Nicolas Fox – światowej sławy kanciarz, który niejednego już wyprowadził w pole. Bezczelny, bez wyrzutów sumienia, zawsze potrafi się wyłgać. Ma tylko jeden słaby punkt – jest nim ścigająca go agentka Kate O’Hare. Lubi grać jej na nerwach, ale sam przed sobą przyznaje z niechęcią, że ta uzbrojona babeczka po prostu go kręci. Chemia, ewolucja i inne wkurzające siły sprawiają, że nie jest to uczucie nieodwzajemnione. ;) Tymczasem los chce, że ta dwójka musi zacząć ze sobą współpracować. Jest to szczególnie trudne – nie dość, że do tej pory nasi bohaterowie grali w przeciwnych drużynach, to jeszcze nigdy nie przebywali ze sobą tak blisko. Czy taka wystrzałowa mieszanka pociągu i nienawiści może zwiastować cokolwiek dobrego?

 

Wiem, wiem – to wszystko brzmi jak słabe romansidło dla kobit. I czasem się w nie zamienia. Nie jest to nic odkrywczego, nic rozwalającego, ale… powieść jest bardzo sympatyczna. Czytało mi się bardzo przyjemnie, bo akurat potrzebowałam czegoś na rozluźnienie. Momentami autorzy strasznie mieszają (a sceny sensacyjne nakreślone są z taką finezją i rozmachem, że człowiek nie wie, czy podziwiać, czy się zataczać jak rozchichrana norka). Mimo wszystko jest w książce jakiś urok, jakaś lekkość, które mogą się podobać.

 

Postanowiłam już, że będę się rozpieszczać kolejnymi częściami (a tak, tak, to początek całego cyklu). Marzy mi się też, żeby ktoś stworzył na postawie książki grę przygodową. Fabuła ma w sobie potencjał do takiego projektu.

 

The Wonderful Wizard of Oz. Czarnoksiężnik z Krainy Oz - L. Frank Baum

Dwujęzyczna wersja klasyki literatury. Strasznie dziwnie czyta się tę książkę „po latach”. Dziś streściłabym tę historię tak: „lekkomyślna dziewoja wskutek wypadku, jakiego doznała podczas cyklonu, ma potężny odlot. Podczas śpiączki wydaje jej się, że spotyka wiedźmy, wróżki i latające małpy, gada ze strachami na wróble, blaszanymi kukłami i lwami, a do tego nie ogarnia, że już powinna przechodzić młodzieńczy bunt i nie zgadzać się na sprzątanie kuchni wiedźmy. Jest nieprzytomna tak długo, że jej ciotka i wujek w tym czasie stawiają sobie nową chałupę”. Mamo, czy ja już dorosłam? ;)

 

Wersja anglojęzyczna (od razu mówię, że tylko ta mnie interesowała) – bardzo przystępna. Ja, po 6-7 latach przerwy od regularnego posługiwania się językiem angielskim (oglądanie seriali się nie liczy) nie miałam praktycznie żadnych problemów. Zwróciłam uwagę na smaczki w postaci idiomów i phrasali (moja lubić!), a w momencie, kiedy jakaś konstrukcja zdaniowa czy jakieś słówko wzbudziły moje zainteresowanie, sprawdzałam na bieżąco dokładne tłumaczenie na stronie sąsiadującej. Wydanie wygląda bowiem tak, że po otwarciu książki na stronie po lewej mamy tekst po angielsku, a na stronie prawej – identyczną partię tekstu po polsku. Ilustracje również są dublowane, ale wydawca zastosował lustrzane odbicie względem środka książki.

 

Książeczka ładna, estetyczna, dołączona do Newsweeka. Szału nie ma, ale za magazyn z „Czarnoksiężnikiem…” zapłaciłam łącznie 9,99. Wolałabym bez pisma, bo trochę mnie wymęczyło (nawet w artykule o rodzicach dzieci homoseksualnych możemy przeczytać, jakie straszne jest PiS…), ale na stronie wydawnictwa 44.pl, które jest odpowiedzialne za popełnienie dwujęzycznego wydania, sama książka kosztuje 11.76 zł (co pewnie należy podwyższyć o koszty dostawy). Polecam więc kupować z Newsweekiem. Poczytałam sobie przynajmniej o bakteriach odpornych na antybiotyki i o gwałtach dokonywanych na Polkach, bo – o ile dobrze kojarzę – tylko te artykuły były bezstronne politycznie. ;)

 

Joy - Jonathan Lee

Pewnego dnia Joy, ambitna prawniczka pracująca w korporacji, spada z biurowego tarasu widokowego na nie mniej biurową posadzkę. Co doprowadziło do tak nieszczęśliwego wypadku? Czy istnieją choć najmniejsze szanse na happy end?

 

Książka była szumnie reklamowana jako „satyra na współczesne życie w biurze prawniczym, z kilkunastogodzinnym dniem pracy, olbrzymim stresem, tragikomicznymi rytuałami, flirtami i konfliktami, ale również do bólu prawdziwy obraz życia współczesnych trzydziestokilkulatków.” I ten właśnie opis sprawił, że po nią sięgnęłam. Cóż, głupia ja. Stara a głupia (strach pomyśleć, że lepiej już nie będzie ;)). Bardzo mało w tej książkowej korporacji klimatu korporacyjnego. Może się nie znam, może nie powinnam się wypowiadać, bo korporacji unikam bardziej uparcie niż owoców morza na talerzu, ale po prostu nie tego oczekiwałam. Choć eventy, meetingi i asapy przewijają się w tle, to nie są one głównym tematem książki.

 

Może co bystrzejsi już się domyślili, że głównym tematem książki pt. „Joy” jest.. prawniczka Joy! Spryciarze z was. ;) Otóż imię naszej bohaterki jest nieco przewrotne, bo radości w niej niewiele. Życie jej nie oszczędzało, ale sama też znacznie przyczyniła się do tego, że jej historia jest… nazywajmy rzeczy po imieniu – jest strasznie popieprzona. Joy ma wystarczająco wiele powodów, by skończyć ze sobą z własnej woli. Pikanterii dodaje fakt, że wiele osób miałoby ochotę jej w tym pomóc. I choć w tym momencie większość z was pomyślała pewnie, że pomysł na historię świetnie się broni, więc i treść musi być wciągająca, wyprowadzę was z błędu. Treść jest mocno przeciętna, a „Joy” to jedna z tych niewielu powieści, w której to forma zasługuje na słowa uznania.

 

Autor zaszalał i porwał się na „przeplatankę”. Rozdziały, w których opisywany jest świat z punktu widzenia Joy, przeplatają się ze świetnymi rozmowami Doktora Odd z pracownikami korporacji. Doktor jest terapeutą, który po traumatycznym wypadku Joy został zatrudniony przez korporację po to, by wspierać pozostałych korpobraci i korposiostry. I tu znów autor zasługuje na brawa – rozdziały z sesjami terapeutycznymi przypominają formę zapisków lub nagrań doktora. O jego istnieniu wiemy tylko z wypowiedzi rozmówców. Choć zwracają się do niego, jego wypowiedzi nigdy nie zostają przedstawione czytelnikowi.

 

Podsumowując: forma – super (i wcale nie mówimy o jej przeroście nad treścią). Szkoda jednak, że sama historia średnio zapada w pamięć.

 

Polowanie na Wilka z Wall Street - Jordan Belfort

Kolejne spotkanie z twórczością Belforta! Spotkanie, na które uparcie czekałam, bo – wstyd przyznać - stęskniłam się za gościem. I choć euforia towarzysząca mi przy czytaniu pierwszej części „Wilka…” nieco opadła, było całkiem przyjemnie. Musiało być. Niczego innego się nie spodziewałam.

 

Od razu zaznaczę, że jeśli ktoś ominął „jedynkę”, to i tak nie będzie miał problemów ze zrozumieniem, o co w książce chodzi. Autor zręcznie przywołuje wydarzenia z pierwszej części dyptyku. Osoby, które są świeżo po przeczytaniu „Wilka..”, również nie powinny odczuwać znużenia. Wszystkie wtrącenia odnoszące się do „jedynki” wiele pomagają w przypomnieniu sobie pewnych niuansów, ale nie są wierną kopią fragmentów z poprzedniczki.

 

Co u naszego dobrego znajomego? Niby wszystko po staremu, ale jednak nie do końca. Zniknęły prostytutki, zniknęły cytrynki, ale – o dziwo – zaczyna znikać tez żona i kasa. Czas podkulić wilczy ogon i… zacząć sypać, zanim znikną też dzieci. Widać przysłowie „nosił wilk razy kilka…” może być samospełniającą się przepowiednią.

 

W tej części główny bohater „jak na inteligentnego człowieka, robi bardzo głupie rzeczy”, o czym często przypominają mu różne napotkane na jego drodze osoby. Z „Polowania na Wilka…” wyłania się obraz mężczyzny, który jest maszyną stworzoną do samozagłady. Pomimo tego, że dysponuje wszystkim, co mogłoby go doprowadzić do ogromnego sukcesu: inteligencją, intuicją, brawurową odwagą i umiejętnością zjednywania sobie ludzi, z uporem maniaka niszczy wszystko to, co posiada. Przekuwa własne plusy w minusy bez żadnego konkretnego powodu. Nie jest w stanie pohamować samego siebie. Tuż po tym, kiedy inni wyciągają go z największego szamba, on znowu wskakuje do kloaki na główkę. Zupełnie jakby wiedział, że musi się w tym wszystkim spalić, zatracić, sięgnąć kompletnego dna, by odrodzić się na nowo.

 

Może to zabrzmi dziwnie, ale nikt nie umie wykrzesać tyle piękna z wulgaryzmów co Belfort. Serio. Człowiek patrzy na te wszystkie porównania i komentarze na granicy dobrego smaku (albo znacznie ją przekraczające) i… zaczyna się śmiać. Ciężko w to uwierzyć, ale jest w tym pewien rodzaj finezji, który mi odpowiada. A Belfort absurdalny to Belfort, którego lubię najbardziej.

 

Historia Wilka z Wall Street to rewelacyjna dwutomowa historia o całkowitym upadku faceta, który nie umie wybierać półśrodków. O najinteligentniejszym z głupców i najgłupszym z inteligentów. To opowieść o brudnym świecie pieniądza. O tym, że zaczynając karierę jesteś nikim, ale musisz uważać, żebyś po dotarciu na szczyt nie stał się Nikim przez wielkie „N”. Doskonale podsumowuje to zdanie otwierające i jednocześnie zamykające cały cykl: „Jesteś tu gorszy od najgorszego śmiecia”. Zarówno na początku, jak i na końcu swej przygody z Wall Street.

Egzamin dojrzałości - Joelle Charbonneau, Janusz Maćczak

Najlepsza część trylogii. Rzadko się zdarza, żeby zamknięcie cyklu było lepsze od poprzedzających je części. Tymczasem "Egzamin dojrzałości" jest ciekawszy i dojrzalszy zarówno od "Testów", jak i od "Samodzielnych studiów". Duży plus dla autorki. Co tym razem zafundowała nam Charbonneau?

 

W "Egzaminie dojrzałości" Cia wciąż jest studentką Uniwersytetu. Zapomnijcie jednak o imprezach w bractwach i dzikich orgiach na trybunach uczelnianego stadionu (swoją drogą - moglibyście wreszcie przestać oglądać te hamerykańskie pierdoły). ;) Valencia ma inne problemy. Jej ideologiczne podejście do życia, a także troska o przyjaciół, rodzinę, ba - o całe społeczeństwo - pchnęły ją do świata wielkiej polityki. Nie oznacza to jednak, że marzy jej się mandat poselski, wywiady u Moniki Olejnik i przekłamywanie kilometrówek. Cia musi działać w podziemiu. Problem jest taki, że nie powinna ufać nikomu. Tymczasem spadają na nią zadania, których nie jest w stanie wykonać na własną rękę. Komu w tym całym szaleństwie można uwierzyć? Zegar tyka, a droga powrotu nie istnieje.

 

Podczas lektury "Samodzielnych studiów" zauważyłam, że autorka idzie w nieco inną, bardziej mroczną stronę. Romans z części pierwszej poszedł w odstawkę, pojawiło się więcej wstawek ideologicznych, politycznych. Od trzeciej części żądałam buntu, przewrotu, rebelii i... to właśnie dostałam.

 

Muszę wspomnieć, że niektóre sceny są zupełnie absurdalne i nijak nie potrafiłam sobie wyobrazić nastolatków (czy tam młodych dorosłych, jak kto woli) zachowujących się jak stratedzy wojenni i zawodowi żołnierze. W "Egzaminie dojrzałości" nie uświadczymy jednak przeładowania "efektami specjalnymi". Rozpierducha jest, ale wyważona. Akcja toczy się idealnym tempem - ani za szybko, ani za wolno. Zero zmęczenia przy lekturze.

 

Duet autorka & tłumacz spisał się naprawdę dobrze. Język powieści jest prosty (ekhm... to je literatura młodzieżowa, tego nie podkręcicie), ale nie infantylny. Przemyślenia bohaterów, choć ubogie - szczere i trafne. Jestem w stanie uwierzyć, że dojrzali nastolatkowie tak postrzegaliby przedstawione w książce zdarzenia, gdyby faktycznie miały miejsce.   

 

Czy polecam cały cykl? Ano polecam. Może nie jest tak dobry jak "Igrzyska Śmierci", może w znacznym stopniu je kopiuje, ale ma "to coś". Zakończenie również zgrabne - proste, żołnierskie, nieco niepokojące.

Bal absolwentów - Ruth Newman

Historia zbyt chaotyczna i za długa. Do tego kilka dantejskich scen, które są naprawdę obrzydliwe, ale niekoniecznie straszne. Powieść przyprawiona szczyptą banałów, koszmarków językowych oraz mdławych lub odgrzewanych osobowości. Niby na finiszu wszystko się ze sobą ładnie zazębia, ale zanim dotrze się do tego punktu, trzeba się nieźle namęczyć i nabrodzić w literackim błocie... O dziwo całość jako tako się broni, ale za nic nie chciałabym tego czytać drugi raz. Całe 4/10.

Samotność liczb pierwszych - Paolo Giordano

W chorych rozmowach oczy patrzą gdzie indziej

Patrzą tylko gdzie by się schować (…)

Ja w twoich ramionach – nieistotny dysonans

Deszcz szczęścia, strzał nad przepaścią

Pidżama Porno – „Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości”

 

 

Kocham tę książkę. Kocham ją tak, jak kocha się kogoś, kto zjawia się nagle w naszym życiu i rozumie wszystkie nasze życiowe wybory. Kto nie osądza. Kto akceptuje naszą ułomność, odmienność i nieprzystawalność do świata.

 

„Samotność liczb pierwszych” to powieść opowiadająca o dwojgu ludzi, Mattii i Alice. Oboje, mimo młodego wieku, są zniszczeni przez los, przez najbliższych, przez własne życiowe wybory... To introwertycy, których ścieżki splatają się w szkole, by już za chwilę znowu się rozwidlić. Od tej pory ich drogi życiowe będą biec obok siebie, oddalać się, zbliżać i przecinać. Ich życia sprowadzają się do wiecznej tęsknoty za kolejnym spotkaniem i upływają nad rozważaniem, czy spotkanie to kiedykolwiek nastąpi. Pragną tego momentu najbardziej na świecie, a jednocześnie są potwornie przerażeni każdą, nawet najbardziej niewinną formą kontaktu. Potrzebują się tak, jak potrzebuje się tlenu. Nie potrafią bez siebie oddychać, nie potrafią ułożyć życia w całość. Wiedzą, że odbijają się w sobie wzajemnie. Aby mogli poznać samych siebie, drugie z nich musi znajdować się tuż obok. Żeby jednak do tego doszło, musieliby wyjść ze strefy komfortu. Odsłonić się. Dopuścić możliwość odrzucenia. Nie pozwalają im na to bolesna przeszłość i duma, a każdy przejaw odwagi wydaje się być bezsensowny i ułomny.

 

Mattia i Alice to tytułowe liczby pierwsze, które – zgodnie z definicją – dzielą się wyłącznie przez 1 i przez siebie same. To jednostki, które nigdy nie były przystosowane do tego, by dzielić się sobą z kimś innym. Nigdy nie czują się jak część „czegoś większego”, choć obracają się wśród innych ludzi – tak jak liczby pierwsze stoją w nieskończonym szeregu liczb naturalnych. Bohaterowie są odrębni, odstający od ogółu. Nie są w stanie otworzyć się nawet przed najbliższymi. Ze swojej samotności uczynili świątynię, do której mają wstęp tylko oni sami. Mattia i Alice to liczby pierwsze szczególne. Można ich porównać do liczb pierwszych bliźniaczych, czyli do takiej pary liczb pierwszych, które niemal ze sobą sąsiadują. Nigdy się nie spotkają – pomiędzy nimi zawsze stoi jakaś liczba parzysta. Dokładnie tak samo jest z parą głównych bohaterów – w ich życie zawsze wkrada się jakiś czynnik, mniej lub bardziej przypadkowy epizod, który nigdy nie pozwala im zespolić się naprawdę. W jednym z rozdziałów zauważa to sam Mattia.

 

Postać Mattii zasługuje na szczególną uwagę. To prawdziwy geniusz. Charakteryzuje się ogromnym talentem matematycznym, ale nie ma niemal za grosz inteligencji emocjonalnej. Potrafi przekalkulować wszystko, co go otacza. Krople deszczu spływające po szybie, oddechy, relacje międzyludzkie – to wszystko potrafi zamknąć w liczbach. Nie umie za to funkcjonować w społeczeństwie. Jego własna głowa to jedyne miejsce, w którym czuje się bezpiecznie. W momencie, kiedy wpuszcza do swojego umysłu Alice, gubi się bezpowrotnie.

 

Alice jest bardziej odważna od Matii. To ona inicjuje wszelkie formy kontaktu, to ona przeciwstawia się własnemu ojcu, to ją stać na chwile szaleństwa. Pasjonuje ją fotografia i to właśnie z nią wiąże swoje plany zawodowe. Choć odczuwa dziwną tęsknotę za Mattią, nie przekreśla od razu relacji z innym, kochającym ją mężczyzną. Wie jednak, że to właśnie Mattia ze wszystkich osób spotkanych w życiu jest emocjonalnie „najbliżej” niej. Że „ten drugi” to tylko liczba złożona stojąca między dwiema bliźniaczymi liczbami pierwszymi.

 

W tej książce wszystko jest idealne. Nic tu nie pachnie groteską, przerysowaniem. Każde słowo i każdy gest perfekcyjnie wskakują na swoje miejsca w tekście, jakby zawsze miały tam być. Warto w tym momencie zaznaczyć, że autor (tak, autor, nie autorka) jest z wykształcenia fizykiem. I to jest właśnie najpiękniejsze. Ścisły umysł Paolo Giordano w piękny sposób porządkuje ciężkie do zdefiniowania relacje między ludźmi. Wyławia uczucia, do których ciężko się przyznać i oswaja je. Zamyka poezję w prozie, a prozę – w matematyce.

 

„Samotność liczb pierwszych” to prawdziwe arcydzieło. Dowód na to, że prostym językiem można przekazać coś, co wydaje się być nieuchwytne. Że w kilku celnych zdaniach można zamknąć całe spektrum emocji – tak od siebie odmiennych, tak sprzecznych, ale jednak zazębiających się ze sobą. Pojawia się nawet Damien Rice, którego twórczość powraca falami do mojego życia. Polecam gorąco całą sobą.

Morza wszeteczne - Marcin Mortka

Nie wiem, które to moje spotkanie z autorem. Dziwne? Nie. Nazwisko pana Mortki kojarzę, ale nie potrafię połączyć go z żadnym tytułem (a przynajmniej nie potrafiłam tego zrobić przed lekturą „Mórz Wszetecznych”). To nie żaden przytyk, wszak fantastyka to nie do końca moje klimaty. Jestem jednak pewna, że przeczytałam przynajmniej jedną antologię z opowiadaniem jego autorstwa i obecnie nie jestem w stanie przypomnieć sobie, o czym był tekst. Jako że w pewnym wieku człowiek zapomina o wielu rzeczach, winę zwaliłam na mój przeładowany pierdołami, stary mózg, po czym szybko wzięłam się za lekturę.

 

Autor ma talent, pomysły i czuje morskie klimaty. Za terminologię marynistyczną – duży plus. Dobre winko natomiast za świetną stylizację językową. Przekleństwa się sypią (bo pirat nie zakonnica, przeklinać musi), a w dialogach dość silnie zaznaczono odrębność językową niektórych bohaterów. I tak na przykład jeden z członków załogi mówitakszybkożeniedasięwychwycićprzerw. ;) Pan Mortka ma też niesamowitą wyobraźnię. Stworzył świat dopracowany i szczegółowy, a tam, gdzie kończą się pomysły, zawsze pojawia się jakieś mrugnięcie okiem do czytelnika. Nie da się nie docenić.

 

To wszystko powinno sprawić, że oniemieję z zachwytu nad powieścią pana Mortki. Powinno. Najwidoczniej znowu coś w życiu schrzaniłam, bo oniemieć nie potrafiłam. ;)

 

Za dużo tu chaosu, niepoukładania, napakowania akcją. Wiem, wiem, że większość odbiorców lubi, kiedy „się dzieje”. Mnie to nie odpowiadało i najzwyczajniej w świecie się męczyłam. Już sam początek sprawił, że miałam wrażenie, iż wzięłam się za n-tą część jakiegoś cyklu. I wzięłam. Ale za pierwszą. Fajnie, że pan Mortka bez cackania się wrzuca czytelnika od razu w wir wrażeń, ale z początku trochę ciężko ogarnąć, „who is who” i „z czym to się je”. Dodatkowo poczucie humoru autora (które miało być tak zniewalające) momentami kojarzyło mi się z Pilipiukem… Szczęście w nieszczęściu – fragmentów takich było niewiele, a i tak mówimy o Pilipiuku w formie, którą jestem w stanie znieść. Przyznam, że końcowe 15-20% e-booka przewijałam jak najszybciej, niezbyt dokładnie skupiając się na tekście. Na finiszu byłam już tak znudzona, że z ulgą powitałam ostatnią stronę. Na szczęście autor na koniec serwuje nam potężną, autoironiczną bombę i chwała mu za to.

 

Jeśli ktoś lubi fantastykę, za młodu chciał zostać kapitanem statku i ma słabość do hollywoodzkiego tempa akcji – może dodać sobie do oceny ze dwa oczka. Mnie „Morza Wszeteczne” nie podeszły, dlatego 6/10. A szkoda, bo autor ma potencjał i chętnie przeczytałabym tekst jego autorstwa o tematyce mniej morskiej i nieco bardziej spowolniony. ;)

Angelfall. Penryn i kres dni - Susan Ee, Jacek Konieczny

Należę do tych, co to nieprzesądni. Czarne koty z uporem maniaka czochram, nad rozsypaną solą nie płaczę (chyba że mi akurat wpadnie do oka), a i pod drabiną zdarzy mi się przejść. W pecha nie wierzę, nieszczęściu mówię: „Ić se”, wszelkie złowróżbne znaki ignoruję. I zaczynam mieć wrażenie, że to ostatnie jest ogromnym błędem.

 

Mogłam przewidzieć nadchodzące nieszczęście. Mogłam. Bo kiedy otwiera się książkę i na dzień dobry widzi się cytat: „Doprawdy epicki finał zajefajnej trylogii” (źródło: Books a Blog), to nic dobrego to nie wróży, szczególnie dla dorosłego odbiorcy. A już na pewno nic „epickiego” i „zajefajnego”. Zignorowałam? No pewnieeee, nie byłabym sobą, gdybym nie parła dalej. A co dalej? Dedykacja!

 

„Zadedykowane czytelnikom, którzy, jak Penryn, nie mają łatwej sytuacji w domu, którzy musieli dorosnąć szybciej z powodu okoliczności życiowych i którzy nie mają pojęcia, jaki potencjał w nich tak naprawdę drzemie. Zostaliście ciężko doświadczeni przez los, musicie stawiać czoła niezwykle trudnym wyzwaniom, ale podobnie jak Penryn możecie z tego wyjść wzmocnieni.” Rozumiem, że to książka dla nastolatków, rozumiem, że być może ten wstęp dał komuś kopa, ale na litość wszystkich bogów Olimpu… Nie dość, że banał, to jeszcze kłamstwo. Penryn w „Kresie dni” to nie postać, którą się podziwia.

 

Główna bohaterka od pierwszej części wyraźnie cofnęła się w rozwoju i pogubiła w biegu punkty IQ. Hormony szaleją, krew buzuje, mózg się wyłącza. Włącza się za to pierdołowatość i nadmierny sentymentalizm. Widzieliście kiedyś bohaterkę stojącą na czele oddziału, która nagle stwierdza, że „planowanie nigdy nie było jej mocną stroną”? Nie? To zapraszam do lektury. Nie rozumiem, jakim cudem Penryn wygrywa starcia z istotami przerastającymi ją wzrostem, siłą, a niekiedy i inteligencją, a daje się porwać innym ludziom, którzy najwyraźniej mają nieźle poprzesuwane pod kopułką. Wprawdzie są kierowani żądzą przetrwania i religijnym fanatyzmem, ale – hello! – mówimy o końcu świata! Z większości istot wypływają pierwotne instynkty. Penryn raz zachowuje się jak pięciolatka, innym znów razem – jak napakowany barbarzyńca. Wiem, że duże znaczenie ma to, czy dzierży akurat miecz, czy nie… Wiem też jednak, że dałoby się stworzyć spójną postać głównej bohaterki, bo taka właśnie była w poprzednich dwóch częściach!

 

Relacja na linii Penryn – Raffe w tej części „Angelfall” to kostki cukru zmieszane z nutellą i zalane colą. Tak słodko, że aż zęby bolą. Wprawdzie jest to miłość ciężka, nieakceptowana przez otoczenie, zmagająca się z przeciwnościami losu (Już macie dość? Ja mam…), a i nasycona erotyzmem (Tak, teraz się obudziliście, co?), ale mimo wszystko naiwna. Że Penryn jest nastolatką? Wiem, ale wcześniej jej powiązania z Raffem były jakieś… zdrowsze? Dojrzalsze?

 

„Angelfall. Penryn i kres dni” to marne romansidło, które – na szczęście – wciąż bazuje na ciekawej historii dziejącej się w tle. Szkoda tylko, że w tej pozycji autorka zabiła wszystko to, co „Angelfall” wyróżniało spośród innych powieści dla nastoletnich odbiorców. Mimo wszystko czytało mi się szybko. Z przyjemnością witałam bohaterów znanych z poprzednich części. „Kres dni” to według mnie takie 3/10, ale że okładka – choć najsłabsza ze wszystkich okładek trylogii – robi wrażenie, to ocena skacze do całych czterech oczek na 10. Trochę przykro, ale to nie pierwszy raz, kiedy zakończenie jakiegoś cyklu całkiem odbiega poziomem od poprzednich części.

Osaczona - Janelle Taylor

Z tą kaszaną miałam poważny problem. Na początku lektury wydawało mi się, że czytam coś bardzo słabego, coś zupełnie nie w moim guście, coś, czego nie poleciłabym nikomu, ale nie do końca skaszanionego. Ot, po prostu nie z mojej bajki. Nie doceniłam jednak Lary – szybko okazało się, że dziewczyna wiedziała, czym mnie skatować. Ale, jak mawiał klasyk, nie uprzedzajmy faktów.
 
Główną bohaterką powieści jest Amanda. W chwili, kiedy ją poznajemy, traci pracę, a jej mały synek, Tommy, ląduje w szpitalu. Rodzina jej nie wspiera – ojciec dziecka zmył się na wieść o ciąży, mama zmarła na raka, a ojciec Amandy nie utrzymuje z nią ciepłych relacji (podobnie zresztą jak dwie przyrodnie siostry). Jakby tego było mało, do Amandy dociera wieść o śmierci taty, do którego to – o zgrozo! – już nigdy nie będzie się mogła zbliżyć. Jako że staruszek był obrzydliwie bogaty, na odczytaniu ostatniej woli w kancelarii prawniczej zjawiają się wszystkie trzy siostry. Okazuje się, że nie wszystkie dowiedzą się tego samego dnia, jaka jest treść testamentu ojca. Pierwsza kopertę dostaje Amanda. Pozostałe dwie siostry mają zgłosić się po swoje koperty w innych terminach. Wiem, że już przebieracie nogami z niecierpliwości, żeby dowiedzieć się, kiedy będzie koniec świata, jaki jest sens życia i co było w kopercie naszej ukochanej głównej bohaterki. Dlatego kolejno odpowiadam:
1. Już był, ale przegapiliście. Jak zawsze. Nie mogę Wam wszystkiego palcem pokazywać.
2. Żelki. Jeśli ktokolwiek będzie Wam próbował wmówić co innego, nie wierzcie.
3. Instrukcje, jakie kobitka ma wykonywać przez miesiąc, żeby odziedziczyć najbardziej wartościową nieruchomość należącą do ojca. Tak, pozostałe siostry (a raczej ich matki) też ostrzyły sobie na nią zęby.

Wiem, wiem, że mój opis zawiązującej się historii już sprawia, iż macie ochotę biec do sklepu po książkę. Nie musicie – przytoczę Wam największe absurdy. Autorka miała rozmach, więc skoczcie po „sens życia”, żeby mieć czym zagryzać – trochę tego będzie.
1. Instrukcje dla Amandy są takie: „Amanda ma spać w czerwonej sypialni, Tommy w błękitnym pokoju tuż obok. Amandzie nie wolno nigdy wchodzić do głównej sypialni, czyli białego pokoju. Nigdy nie może też korzystać z toalety na parterze - nawet przeglądać się w lustrze. Nie wolno jej nigdy otwierać okna przy kaktusie w salonie ani szafki nad piecem...”, itd. Teraz uwaga – będę spoilerować. (Czemu będę? BO MOGĘ. Muahaha, muahahaha, MUAHAAHAHAH!) Czaicie, że te instrukcje są kompletnie bezpodstawne? Nie mają żadnego sensu. ŻADNEGO. Stary zabawił się w swata i wymyślił jakieś debilne wytyczne, żeby…
2. … „ochroniarz” Amandy zakochał się w niej podczas obserwowania, czy dziewczyna trzyma się zasad. „Ochroniarz” to w zasadzie złe słowo.. Ethan to facet „z przeszłością”, który zawdzięcza ojcu Amandy uratowanie życia. Wprawdzie w poprzednim życiu był korposzczurem , ale od trzech lat jest samotnikiem żyjącym w głuszy i prawdziwym twardzielem, który naprawi każdy sprzęt. Jak dla mnie to trochę za mało, żeby nagle nabrać cech Bonda. Ale Ethan nabrał. Nie będę mu zazdrościć, zazdrość to bardzo niskie uczucie.
3. Oczywiście, jak przewidział nasz ekscentryczny bogacz, Ethan i Amanda zaczynają się w sobie zakochiwać. Muszą się ze sobą przespać, bo inaczej książka nie miałaby sensu. Jest jednak ciężko, bo Ethan jest tak mroczny że ciężko go rozgryźć. Nawet na nazwisko ma Black, żeby nie było wątpliwości, że mówimy tu o najbardziej mrocznym mroku. Ale Amanda go stopniowo „uczłowiecza”. I weź tu wpuść babę do swojego życia…
4. Wraca Paul, ojciec Tommy’ego! Powitajmy starego znajomego! I chce odnowić kontakty. Na pewno nie dlatego, że wszystkie gazety trąbią o spadku Amandy. No weźcie, świnie z Was. Gość przeżywa renesans ideałów.
5. Amanda nie wie, czy chce być z Paulem, którego nie kocha, ale chce, by Tommy miał ojca, czy z Ethanem, który wciąż nie chce się przed nią otworzyć, ale za każdym razem ratuje jej dupę.
6. A ma co ratować, bo ktoś regularnie włamuje się do chawiry, którą ma odziedziczyć Amanda. Próbuje też – niespodzianka – udusić przyszłą dziedziczkę poduszką.
7. Okazuje się, że jest więcej chętnych na spadek po bogaczu, bo gość się nie cackał i spotykał się z całymi hordami kobiet. Nie muszę chyba mówić, że wszystkie trzy wspomniane na początku siostry były z innych matek? No. To te dzieci były uznane. Trzeba jednak rozważyć jeszcze kilka przypadków. Spokoooo, mamy czas, w końcu koniec świata już był.
8. Ethan się wycofuje i powoli wariuje, bo wracają sceny z przeszłości. Paul podstępnie zdobywa zaufanie Amandy. Czy to on dusił Amandę poduszką, jak sugeruje Ethan? NOOOO WAYYY!
9. Niespodzianka, to jednak Paul. Ja pierdzielę, jakie emocje! Jak przy zawiązywaniu butów. Paul nokautuje Ethana i chce zabić Amandę (ale tak, żeby wyglądało, że to Ethan). Tommy’ego chce sprzedać bezdzietnej parze. Biznesman. Ja bym brała.
10. Ethan powstaje z martwych i pomaga Amandzie (po raz pierdylion szesnasty). Amanda zwiewa z dzieckiem z domu i wzywa pomoc. Zostawa w domu dwóch mężczyzn. Na szczęście przeżywa… emocje rosnąąąąą… ETHAN! Yaaaay!
11. Amanda nie dotrzymała umowy, więc jej dom przechodzi na kogo innego. Na kogo? Na Ethana! Czy mogłoby być piękniej? Postanawiają spędzić przyszłość razem. AMEN.

 

Czy ta opowieść Was satysfakcjonuje? Głupie pytanie – przecież widzę po twarzach, że jesteście wniebowzięci! Aby jednak ta niesamowita, nieprzewidywalna historia była osnuta mgiełką tajemnicy, autorka pozostawiła kilka nierozwiązanych kwestii. Skąd i po co Ethan miał prezerwatywy (co najmniej dwie) w portfelu, skoro od trzech lat żył w celibacie, unikał kobiet i pogrążony był w żałobie? Czemu najpiękniejszym zapachem pojawiającym się w książce jest zapach „smażonej kiełbasy i cebuli”? Co dostały w spadku dwie pozostałe siostry (nie, nie dowiadujemy się z książki – autorka pewnie czuła, że już za grubo pojechała i chciała zaoszczędzić sobie wstydu). I na koniec – co kierowało grafikiem, kiedy tworzył okładkę zupełnie nie związaną z treścią książki i umiejscowił na niej kalie tak, żeby wyglądały jak dwa kinkiety? Tego możemy się tylko domyślać.

 

To była szalenie dobra książka! I pomyśleć trzeba, i wzruszyć się można… Arcydzieło, rewelacja, całe 3/10. :D

Wilk z Wall Street - Jordan Belfort

Wyobraźcie sobie wielki ul. Wwiercające się w mózg bzyczenie. To nie pszczoły, to wielkie skupisko białych kołnierzyków przekrzykujących się nawzajem. Liczą się tylko oni i słuchawka. Klient po drugiej stronie nie ma twarzy. To wór, wielki wór, do którego trzeba wrzucić jak najwięcej papierów wartościowych. Z jak największym zyskiem, oczywiście. Przecież nic innego się nie liczy. Tylko kasa, mamona, forsa. By Żyć, Żyć przez duże „Ż” - dokładnie tak jak szef, Jordan Belfort, dumny przywódca tego bezwzględnego stada.

 

Postać Belforta stała się powszechnie znana dzięki filmowi pod tytułem… Tak, dokładnie takim samym, jak książka. Dla tych jednak, którzy filmu nie widzieli (to ja!) albo zdążyli go już zapomnieć, przytoczę krótką historię Wilka. Jordan Belfort to „natural born seller”. Jako osiemnastolatek otworzył swój pierwszy biznes. Był… domokrążcą oferującym mrożone mięso i owoce morza. Firma upadła, ale Belfort miał już na siebie inny plan. Rozpoczął karierę brokera giełdowego. Był w tym tak dobry, że po niedługim czasie otworzył własną firmę brokerską - Stratton Oakmont. Balansując na granicy prawa (a raczej: biegając sobie po niej slalomem), dorobił się fortuny i stał się tym, kim się stał – Wilkiem z Wall Street.

 

Tych, którzy na dźwięk słów „gospodarka”, „finanse” i „giełda” dostają napadu ziewania bądź odruchu wymiotnego, informuję, że autor łagodnie obszedł się z laikami. Mało to branżowej paplaniny. Całość kręci się wokół wynaturzonych relacji międzyludzkich oraz patologicznych zachowań w świecie wielkiego biznesu. Czytelnik dostaje w bonusie „zapiekanki, prostytutki”, a do tego całe wiadra narkotyków. To właśnie tu, w Stratton Oakmont, przygodny seks na parkingu nie wydaje się być niczym szokującym, a przekleństwa uważane są za formę sztuki.

 

Książka doskonale pokazuje, jak manipuluje (manipulowało?) się pracownikami w dużych firmach. Strattonici musieli zarabiać dużo. Na tyle dużo, żeby widzieli sens swojej niemoralnej, do bólu powtarzalnej pracy. Za nic jednak nie mogli zbliżyć się do zarobków Wilka. To on dyktował reguły. Narzucał styl Życia (tego przez duże Ż!). Jego pracownicy musieli go naśladować. A raczej: pragnąć być tacy jak on, dotrzymać mu kroku choć przez chwilę. Odczuwali szaleńczą potrzebę prestiżu, choć pozornego. Wydając całe swe zarobki na hulaszczy tryb życia, co miesiąc skutecznie czyścili swoje konta. Byli zdani na łaskę i niełaskę Wilka. I właśnie o to mu chodziło.

 

Życie Belforta nie ograniczało się tylko do pracy. W domu czekała na niego przepiękna żona, Nadine, i dwoje cudownych dzieci. Belfort kochał tę trójkę.. po swojemu. Pojawiając się i znikając. Żądając bezwarunkowej miłości, choć samemu jej nie dając. Upadając i żądając, by żona podnosiła go po raz kolejny. Kłamiąc, narażając najbliższych na ból i problemy. Potrafił jednak rzucić wszystko i być przy dzieciach, kiedy te potrzebowały pomocy. Otwierał drzwi szpitali horrendalnymi kwotami. I płakał, płakał z bezsilności, kiedy pieniądze i znajomości nie mogły załatwić wszystkiego.

 

„Wilk z Wall Street” jest powieścią autobiograficzną, przynajmniej według autora. Ile w tym prawdy – ciężko stwierdzić. Wszak wciskanie kitu jest właśnie tym, czym całe życie zajmował się Belfort. Nie mam jednak do niego żalu, nawet, jeśli okłamał tysiące czytelników na całym świecie. Wilk ma ogromny talent: potrafi porwać i pociągnąć za sobą tłumy (do czego sam nieskromnie przyznaje się w książce). Podczas lektury miałam wrażenie, że czytam kolejną książkę Grishama, co jest olbrzymim komplementem. Nie wiem, czy ktoś Belfortowi pomagał, czy spłodził tak wciągającą książkę sam… A może kawał dobrej roboty odwalił tłumacz? Jedno jest pewne: nie żałuję, że kupiłam od razu drugą część. Nie umiem, po prostu nie potrafię oderwać się od historii choroby autora. I nie mówię tu o narkomanii czy nimfomanii. To tylko pochodne. Prawdziwym rakiem zżerającym Belforta od środka jest władza, chory American Dream, przyjmujący skrajnie patologiczne formy.

 

Wilk jest bezczelny. Wilki jest dziany. Wilk jest wulgarny, ale inteligentny.

Wilkowi wolno wszystko.

Zgon - Gina Damico, Dominika Repeczko

Sympatyczna, lekka literatura młodzieżowa.

 

Jak to na literaturę młodzieżową przystało, bohaterką jest nastolatka, Lex. Lex ma kochających rodziców, siostrę bliźniaczkę i… skłonność do agresywnych zachowań. Po rozmowie z dyrektorem szkoły zrozpaczeni rodzice postanawiają wysłać rozbrykaną latorośl na wakacje do wujka (swoją drogą, nieco dziwny pomysł na resocjalizację). Wujaszek Mort mieszka na wsi, co niespecjalnie zachwyca Lex. Dziewczyna nie wyobraża sobie też rozstania z siostrą. Nie ma jednak wyboru. Wkrótce okazuje się, że psychopatyczny krewny nie jest prawdziwym farmerem. Zamiast tego para się… przeprowadzaniem dusz zmarłych na drugą stronę. W dodatku uważa, że Lex również ma do tego dar.

 

Powieść robi bardzo dobre pierwsze wrażenie, a to za sprawą finezji autorki w kreowaniu Zgonu (rozumianego jako wioska) oraz całego biznesu żniwiarskiego. Wszystko ma tu swoje wytłumaczenie i swoje miejsce. Trio Damico, Repeczko & Repeczko (czyli autorka i tłumacze) nieźle sobie pofolgowało w wymyślaniu nazw własnych. Kwiaciarnia, sklep spożywczy, aleje, drogi – wszystko ma tu nazwę związaną z przejściem na tamten świat. Autorka świetnie poradziła sobie również z oddemonizowaniem śmierci i roli Lex oraz jej – nie bójmy się tego słowa, to robota jak każda inna – współpracowników. Całość jest tak makabrycznie urocza (nie czepiajcie się, to naprawdę dobre określenie), że nie sposób nie zadurzyć się w Zgonie i jego trupio-optymistycznym klimacie.

 

Szkoda, że wyobraźnia autorki wyraźnie kuleje, jeśli chodzi o fabułę. W tak ciekawym fikcyjnym miejscu akcji Damico nie udało się poprowadzić wciągającej historii. Lex zachowuje się jak typowa nastolatka, która przechodzi okres buntu (nooo, może u niej przebiega to nieco bardziej widocznie i szkodliwie dla otoczenia ;)) i przeżywa nastoletnie zauroczenie. Nie byłoby to nawet takie straszne, bo w końcu wiek nastoletni ma swoje prawa, ale czasem miałam wrażenie, że autorka marnuje objętość książki na coś, co równie dobrze mogło zdarzyć się w Radomiu, Dziwnówku czy Starych Kiejkutach. Natomiast samo szkolenie Lex i jej późniejsze przygody nieco kojarzyły mi się z Harrym Potterem i Hogwartem. Nie muszę chyba dodawać, że losy chłopca z blizną były znacznie (ZNACZNIE) bardziej wciągające.

 

Książkę oceniłabym na 5 w skali dziesięciostopniowej. Jest to świetna, niewymagająca literatura wakacyjna, ale nawet w tej kategorii daleko jej do arcydzieła. Nie ukrywam jednak, że po „Płomień” (czyli kontynuację) sięgnę na pewno. Końcówka „Zgonu” była dość mroczna, więc liczę na to, że autorka będzie się starała iść w tę stronę, nie kładąc już takiego nacisku na relacje kilkunastoletnich bohaterów. Pozwalam jej jednak na trochę cukru w podziękowaniach, bo te w „Zgonie” były bardzo ciepłe i po prostu urzekające. :)

 

Londyn NW -  Zadie Smith, Jerzy Kozłowski

Ostatnimi czasy lubię czytać powieści o trzydziestolatkach.

Ich realnych problemach.

Niedoskonałym życiu skrywanym za sztucznie wykreowanym nieskazitelnym wizerunkiem.

O pozorach dorosłości, na którą nie zawsze i nie wszyscy z nich są gotowi.

 

Wydawać by się mogło, że jest to tematyka banalna i oklepana. Że nic nowego w tym zakresie nie da się już powiedzieć, napisać czy przedstawić. Błąd. Trudne życie współczesnych trzydziestolatków może skomplikować się jeszcze bardziej, kiedy w grę zaczyna wchodzić odmienność kulturowa i nieustająca walka o akceptację.

 

„Londyn NW” autorstwa Zadie Smith jest chyba pierwszą przeczytaną przeze mnie książką, której blurb... zupełnie nie kłamie. Powieść „otwiera przed nami kulturowy tygiel północno-zachodniego Londynu, który tętni muzyką, uwodzi, odurza i uśmierca. Londyn NW jest najbardziej ironiczną, a zarazem przejmującą powieścią o trzydziestolatkach” – z tylnej okładki krzyczy do nas wydawca, a ja mogę się podpisać pod każdym z tych słów. Podzielam również opinię zacytowaną z „The New York Times Book Review”: „Smith jest geniuszem miejskiego realizmu”. Jest. Jest bez wątpienia. I za to szczerze ją podziwiam.

 

W powieści poznajemy cztery splatające się historie czworga bohaterów. Choć wszystkich łączy jedno – Londyn NW w życiorysie – żadne z nich na pierwszy rzut oka kompletnie nie pasuje do pozostałych.

Leah jest mężatką, a jej partner wygląda jak prawdziwy model. Ich związek opiera się przede wszystkim na fizyczności, ale Leah raczej to nie przeszkadza. Posiadają psa, ukochaną Olive. Wydawać by się mogło, że młoda kobieta ma wszystko, co jest jej potrzebne do szczęścia. Jednak matka, mąż i znajomi wciąż przypominają jej, że to ostatni dzwonek, by zajść w ciążę.

Felix to niespełniony filmowiec, który parał się w życiu wieloma zajęciami. Choć miewał lepsze i gorsze chwile, wreszcie wychodzi na prostą. Poznawszy kobietę, na której naprawdę mu zależy, zaczyna marzyć o stabilizacji. Chce więc zakończyć kilka rozdziałów swojego życia, w tym romans ze starszą od niego, nie stroniącą od narkotyków kochanką.

Keisha szybko podejmuje decyzję o zerwaniu z przeszłością, zmieniając imię i stając się Natalie. Za wszelką cenę stara się nie podzielić losu swojej siostry. Realizuje więc plan doskonały, szybko wychodząc za mąż za bogatego mężczyznę, wspinając się na kolejne szczeble kariery, walcząc o szacunek w środowisku prawniczym. Gdzieś po drodze zaczyna jednak zauważać, że nie jest to recepta na szczęście.

Całkowitym przeciwieństwem Natalie jest Nathan – niegdyś obiekt westchnień młodych dziewcząt, obecnie toczący walkę o przetrwanie narkoman i kloszard.

 

Smith popisowo zróżnicowała bohaterów, nie zapominając o stylizacji literackiej. Chociaż w utworze występuje narracja trzecioosobowa, sposób wypowiadania się narratora zmienia się wraz z bohaterem, którego dany rozdział dotyczy. Mamy tu do czynienia z jakąś dziwną mieszanką mowy pozornie zależnej z formą pamiętnikarską. Dokładnie tak czułam się podczas lektury – jakbym uczestniczyła w czymś intymnym, jakbym czytała czyjeś prywatne zapiski. Słowo „zapiski” nie jest tu przypadkowe. Niektórzy z bohaterów „malują” słowem. Mówiąc ustami Leah, która ma skłonność do dekoncentracji i popadania w zadumę, autorka tworzy ze słów obrazy, ucina zdania, niekiedy nie zwraca nawet uwagi na gramatykę i interpunkcję. Z kolei uporządkowana Natalie wiąże się z konkretnymi, krótkimi rozdziałami.

 

Smith zaszczepia w czytelniku niepewność, mentalne rozedrganie. Niepokojące jest to, że choć każdy z bohaterów idzie swoją drogą, żadna z nich nie wydaje się być właściwa. A może wręcz przeciwne - właściwe są wszystkie, choć żadną nie można nazwać doskonałą? Nie da się jednak nie zauważyć, że Leah, Natalie, Nathan i Felix wręcz zmagają się z codziennością. Ich wybory, jakiekolwiek by one nie były, zdają się skazywać ich na organiczny ból. Życie bohaterów jest poburzone, nieuczesane. Im bardziej walczą o to, by je wygładzić, tym bardziej codzienność wymyka się im z rąk.

 

Dość szybko okazuje się, że zróżnicowanie bohaterów jest pozorne. Silnie łączą ich bowiem dwa istotne czynniki.

Pierwszym z nich jest samotność. Obojętnie: w związkach czy nie, z dziećmi czy bez, wśród najbliższych czy w odosobnieniu. Bohaterowie czują się samotni nawet podczas erotycznych zbliżeń z innymi osobami. To przerażające, jak bardzo rządzi nimi Londyn. Londyn dający złudne szanse, pozory godnego życia, możliwość współegzystowania z innymi (tak samo samotnymi) ludźmi. Wyobcowanie jest potęgowane przez różnice w poglądach, w pochodzeniu, w szeroko pojmowanej wrażliwości. Strach przed niezrozumieniem paraliżuje, powstrzymuje przed działaniem. Samotność bije tutaj z każdej strony.

Drugim ze wspomnianych wcześniej czynników jest odrębność kulturowa bohaterów. Niektórzy pogodzili się ze swym pochodzeniem, pielęgnują w sobie jego świadomość, ba – nawet powielają powszechne stereotypy, choć wiedzą, jak bardzo są one zgubne dla nich samych. Inni za wszelką cenę próbują udawać kogoś, kim nie są. Podświadomie jednak ciągną za sobą na smyczy swoją rodzimą kulturę. I choć traktują ją jak zbędny balast, może się okazać, że sięgnięcie „do źródeł” jest jedynym sposobem na odnalezienie spokoju ducha.

 

Powieść Zadie Smith jest rozkosznie niepokojąca. Nie zalewa czytelnika wymuszonymi emocjami. Zamiast tego powoli przenika do świadomości, by już nigdy jej nie opuścić. Rewelacja. „Londyn NW” z pewnością zaliczyć mogę do moich ulubionych pozycji. Mam nadzieję, że piękna (PIĘKNA!) okładka, która dodatkowo uwydatnia uczucie alienacji, skusi mnie jeszcze kiedyś do ponownego przeczytania powieści. Najlepiej za kilka lat, kiedy uznam, że mając lat 30+ nie jestem w punkcie, w którym planowałam być jako kilkunastoletnia ja.