Wspulnicy - Sławek Michorzewski

Już sam początek „Wspulników” przypomina polskie filmy komediowe z lat 90. Mam chyba rozdwojenie jaźni, bo z jednej strony mnie to ucieszyło, a z drugiej… Cóż, wiedziałam, że bez obciachu się nie obejdzie.

 

Na początku jest bardzo żenująco – autor funduje nam fontanny rzygowin, gwałty analne i kumulację idiotów. Dowiadujemy się, że można się „cofać ostrożnie do tyłu”, a więc zakładam, że można cofać się i do przodu. ;) Nie, nie była to stylizacja językowa – takim babolem raczy nas narrator. Natomiast w momencie, kiedy akcja przenosi się do banku… Ludzie kochani! Zapnijcie pasy – zaczyna się dzika jazda bez trzymanki! W pewnym momencie dyrektor banku ćpa we własnym gabinecie zioła Szamana Uzdrowiciela razem z porywaczami. Jak widzicie, syndrom sztokholmski nie dość, że na wesoło, to jeszcze na bogato. Dzikie salwy śmiechu wywołały u mnie również sceny zeznań, zmysł analityczny i nienawiść do wszelkich grup zawodowych podkomisarza Bzichota, a także piękny pojazd po klerze (wiem, przepraszam, ale naprawdę mnie to bawi). :D W dobrym humorze wytrwałam w zasadzie już do końca powieści, choć na finiszu dowcip nie jest już tak absurdalny i zabrakło mi mocnego uderzenia.

 

Kilka osób recenzujących książkę zastanawiało się, co ćpał autor. Po lekturze jestem pewna, że były to wspomniane wcześniej zioła Szamana Uzdrowiciela. Nie wiem, jak pan Michorzewski poskładał te narkomańskie wizje w całość, ale fabuła – o dziwo – naprawdę się klei. I choć „Wspulników” nie można raczej nazwać rewelacyjną książką, to przy tytule można naprawdę miło spędzić czas. Ani razu nie zaśmieje się chyba tylko nieuleczalny smutas.