Nie za bardzo rozumiem, czemu w chwili, kiedy piszę te słowa, średnia ocena „Dożywocia” na LC to 7,8. Oznaczałoby to, że książka jest rewelacyjna. Mam wrażenie, że jest to gruba przesada. Liczba „dziesiątek” (Arcydzieło? Wy tak na serio?) po prostu zadziwia. I choć sama daleka jestem od takiej euforii, muszę przyznać, że autorka stworzyła całkiem przyjemny w odbiorze utwór, który zdecydowanie zasługuje na uwagę. Siła „Dożywocia” tkwi w postaciach. Niezaprzeczalnie i niepodważalnie. Plejada bohaterów rozwala na łopatki. Licho może nieźle wkurzać, ale i tak nie da się go nie pokochać. Kichająco-sprzątające przytulaste coś w bamboszkach i koszulkach, które sama chciałabym mieć – nie da się przejść obojętnie obok takiego aniołka. Fantastycznym zagraniem ze strony pani Marty było stosowanie w odniesieniu do Licha rodzaju nijakiego (dla nieświadomych – zgodnie z Biblią aniołowie nie mają płciowości). Do tego wybornie dobrane imię (również rodzaj nijaki; ponadto pozwala na sympatyczne gierki słowne) i mamy obezwładniający efekt. Rewelacyjne w moim mniemaniu było także ochrzczenie Krakena Krakersem. Przy okazji – kto nie chciałby mieć pradawnego stwora z głębin w piwnicy? ;) Na uwagę zasługuje ponadto stylizacja językowa wypowiedzi poszczególnych postaci. Jeśli ktoś przeczytał „Dożywocie”, a nie zwrócił na to uwagi, niech przeczyta jeszcze raz. Nie tylko Szczęsny się wyróżnia, alleluja! ;) W tym całym dobrobycie niektórym czytelnikom uciekły chyba minusy, a tych… no cóż, trochę jest. Pierwszy i najważniejszy zarzut – brak wciągającej fabuły. A, trudno, zaryzykuję. Z fabuły zostały tak naprawdę tylko ruiny. Niby coś dzieje się w tle, ale wspomniane tło ma za zadanie przede wszystkim nie tłumić blasku bohaterów. Ani to porywa, ani specjalnie nie wciąga. Gdyby nie fakt, że od czasu do czasu pojawia się tytuł kolejnego opowiadania, to miałabym poważne wątpliwości, czy „Dożywocie” jest zbiorem opowiadań, czy powieścią podzieloną na kilka mało zróżnicowanych rozdziałów. Gdyby w te same miejsca akcji przy tej samej fabule wrzucić innych bohaterów, wyszedłby mdławy banał do kwadratu. Samiuśkie zakończenie ostatniego opowiadania i zarazem książki to też, gimnazjalnie mówiąc, straszny beton. Ani smutno, ani straszno, ani wzruszająco. Zanim dotarłam do finiszu, zdziwił mnie jeszcze kwiczący królik. Mam królicę od lat dziewięciu i – w przeciwieństwie do świnki morskiej – ani razu nie kwiczała. Co najwyżej charczy i warczy, kiedy ją coś poważnie wkurzy. No i ta hamadriada jakaś dziwna. Nie wiem, jaki wzór tej postaci funkcjonuje w literaturze, ale skoro włosy jej falują i w kibici się gnie, to bardziej mi się kojarzy z wodą niż drzewem. Niemniej jednak dwóch ostatnich rzeczy czepiać się nie będę, bo nie psują wrażeń płynących z lektury. W ramach podsumowania przyznam tylko, że podczas czytania nie mogłam pozbyć się wrażenia, że autorka jest szalenie sympatyczną, błyskotliwą i zadziorną osobą. Beczki soli nie trzeba zjadać, tylko od razu iść i konie kraść. :) Bardzo lubię, kiedy inteligencja i dystans idą razem w parze. Nic więc dziwnego, że za „Nomen Omen” zabiorę się na pewno!