Uffff… Zapomniałam już, jak wciągająca była pierwsza część. Kierowana sentymentem jak najszybciej chciałam dorwać się do dwójki. Choć nieco rozczarowała mnie okładka (jest naprawdę imponująca, ale oryginał… oryginał jest dla mnie ideałem pod względem estetyki), pod żadnym pozorem nie czułam się zniechęcona. W końcu książka wpadła w me łapska i… no właśnie. Po drodze stało się coś dziwnego. Niby autorka dalej ma rewelacyjne pomysły, ale chyba moja fascynacja „Angelfall” zaczęła utykać. W treść „Świata Po” wkradły się jakieś dziwne, nieco nudniejsze fragmenty. Sama Penryn straciła swój urok – na skutek posiadania miecza przestała być upartą, wysportowaną nastolatką, a nabrała dziwnych boskich mocy. Nie na tym polegała jej siła i fakt ten - choć fabularnie uzasadniony – trochę mnie zabolał. Z ciekawostek: zdziwiło mnie zdanie „Sam najwyraźniej nie ma ochoty tego się.” Koniec zdania. Ktoś zjadł słówko „podjąć”. W książce z uporem maniaka używano też słowa „wymijać” – prawdopodobnie za każdym razem błędnie. Odsyłam do Kodeksu drogowego. Na plus wyszło powieści to, że dość późno pojawia się Raffe. Bałam się tego momentu jak ognia. Na szczęście wątek romantyczny został utrzymany w dobrym stylu. Wprawdzie końcówka aż kipi od emocji, ale autorce daleko od różowej sielanki. Doskonale rozładowuje napięcie dowcipnymi wstawkami. Muszę przyznać, że gdzieś od połowy objętości książkę czyta się przeraźliwie szybko. Niespodziewane zwroty akcji naprawdę szokują. Zasada „doczytam tylko do końca rozdziału i odkładam książkę” nie działa. Tak się nie da – koniec rozdziału to przeważnie mentalne przyłożenie czytelnikowi w łeb. Dzieje się coś, co nakazuje czytać dalej. Dlatego moje wcześniejsze uprzedzenia do „Świata Po” znikły równie szybko, jak się pojawiły. Czekajm, oj, czekam na kolejną część. Jakoś mi nie wstyd, że lubię tę serię. Choć pachnie z daleka czytadłem dla nastolatków, to spowijający ją mrok i strach nęci, kusi i oplata. Trójko, przybywaj!