Kiedy pisałam tekst na konkurs, w którym do wygrana były „Blogotony”, byłam kompletnie nieświadoma tego, o co w ogóle walczę. Spłodziłam wypowiedź konkursową, bo miałam potrzebę „wypisania się”. Wstyd się przyznać, ale nie miałam najmniejszego pojęcia, że autorka jest ze Szczecina (Tu się schowałaś, moja ignorancjo! Dawno się nie widziałyśmy!). Ba, uczy na mojej uczelni, choć wydział nie ten. Jako że chyba jeszcze nigdy nie miałam do czynienia z literaturą regionalną (mówiłam – ignorancja), zasiadłam do „Blogotonów” z niemałą ciekawością. Zacznę od tego, że ciężko było mi przyjąć punkt widzenia autorki, ponieważ do poglądów feministycznych mi daleko, ojjjj, daleko. Tymczasem, jak się okazuje (taaak, ignorancja po raz kolejny), autorka jest bardzo znaną - jeśli nie czołową - przedstawicielką feministek na Pomorzu Zachodnim. I co? I nic, schowałam swoje poglądy do kieszeni, po czym czytałam dalej. Bo nie trzeba się z kimś zgadzać, żeby szanować jego przekonania. Zwłaszcza, jeśli są one napisane tak piękną polszczyzną (informacja dla osób, które wolą lżejszą literaturę – „Blogotony” są raczej trudne w odbiorze). Poza tym autorka niekoniecznie narzuca odbiorcy swój punkt widzenia. Po prostu udowadnia swoje racje wtedy, kiedy czuje, że powinny zostać dogłębniej wytłumaczone. Można się z nimi nie zgadzać, ale naprawdę warto je poznać. Po „Blogotony” warto sięgnąć dlatego, że są one prawdziwą kopalnią. Nie tylko wwiercających się w mózg spostrzeżeń, ale również nazwisk ze świata sztuki. I choć już dawno ulokowałam się w wygodnym miejscu pomiędzy sztuką wyższą a papką przeznaczoną dla mas, to dzięki pani Iwasiów mam już listę filmów i książek do zaliczenia w niedalekiej przyszłości. Łatwo nie będzie, może nawet nie będzie przyjemnie. Ale czuję, że po prostu warto. Na koniec dodam, że cieszył mnie niezmiernie Szczecin przewijający się w tle. Jednak człowiekowi robi się jakoś milej, jakoś cieplej na duszy, kiedy podczas lektury może wizualizować sobie znane mu miejsca.