Najbardziej ohydna i zniewieściała okładka ever. Aż wstyd było koledze pożyczać („Weź to szybko chowaj, bo siara!”). ;) Trzeba jednak przyznać, że pasuje do zawartości książki, a dokładniej: jest tak samo rozczarowująca. Powieść rozkręca się dopiero w okolicach 150. strony. Gdyby nie to, że zawsze staram się dokończyć zaczętą lekturę, dałabym sobie spokój już w okolicach 30. Poczucie humoru autora zupełnie do mnie nie trafia. Nie wiem, może trafiłam na nie tę książkę. Może inne są lepsze. Tak czy siak – żarciki w powieści były po prostu żenujące. Niby pod sam koniec zaczęło się robić śmieszniej, ale - zrażona wcześniejszymi czterystoma stronami - jakoś nie potrafiłam się z tego cieszyć. Rozstrzał postaci. Fajnie. Są różne, niektóre odjechane, inne bardziej stonowane. Nie wiem jednak, co się takiego stało, ale żadna z postaci nie zyskała sobie mojej sympatii. Wszystkie, jak jeden mąż, wyprowadzały mnie z równowagi. Pewnie skonstruowanie całej masy groteskowych bohaterów było celowe, ale u mnie jakoś nie zaiskrzyło. No, może nietoperz Roberto miał coś w sobie. Pojawia się jednak w książce bardzo rzadko. Faaabuła. Mmmraaaau. Prawdziwy popis. Początek jest tak beznadziejny, że ma się ochotę potraktować książkę zapałkami i patrzeć, jak płonie. Idiotyzm goni debilizm. Gdzieś tam po drodze (szkoda, że raczej pod koniec) autor zaczyna zbierać wszystko do kupy i zaczyna się wtedy robić przyzwoicie (nie mylić z ciekawie). Od książki nie należy jednak oczekiwać niczego zaskakującego, bo nic zaskakującego nie nastąpi. Napaliłam się na przeczytanie książki Moore’a jak Pigmej na niklowany rower. Po lekturze „Wyspy…” jestem zupełnie zdezorientowana. Pozycja była strasznie słaba. Nie wiem, jak ktoś chce ją sprzedawać za 35 zł (cena okładkowa). Ja zapłaciłam za nią niecałe 7 na wyprzedaży, a i tak żałuję. I chociaż wciąż chciałabym dostać w swoje łapska „Baranka” albo „Brudną robotę”, to jednak podchodzę do tej zachcianki z większym dystansem. Bo po co po raz kolejny się rozczarować…