Tak zwana literatura kobieca wybitnie mi nie leży, a ostatni raz typową książkę skierowaną do pań czytałam będąc… Ja wiem? Piętnastolatką? Może zdarzały mi się po drodze jakieś inne „występki”, ale po prostu ich nie pamiętam (bądź chciałabym nie pamiętać). Nie jest więc rzeczą dziwną, że pozycja „Idealnie dobrani” miała długi okres leżakowania na mojej półce. Później wepchnęłam ją mojej mamie. Dopiero po kolejnym już leżakowaniu dobrałam się do niej i ja. Kolor. Kolor okładki. Chociaż jest to jedyny chyba odcień różu, jaki akceptuję i jaki mnie nie odrzuca, to zdecydowanie nie zachęcał mnie on do lektury. Ten malinowy, słodziachny grzbiet (choć estetyczny) tak bardzo odcinał się od pozostałych tytułów na regale, że aż drażnił oczy. W środku nie jest lepiej. Autorce można pozazdrościć stylu, bo pisze bardzo ciekawie. Sympatyczne dialogi, krótkie zdania, brak zbędnych, rozmemłanych opisów. To wszystko sprawia, że powieść czyta się błyskawicznie. Taki styl pisania skutkuje też jednak tym, że postacie są po prostu „płaskie”. Żadna nie wydała mi się w jakimkolwiek stopniu interesująca, a już na pewno nie bliska. Fabuła. O jeżu. Początek bardzo fajny, natomiast im dalej w historię, tym bardziej wtórnie. Miałam wrażenie, że nurkuję w całym morzu tego, co drażni mnie w komediach romantycznych. Mało tego. Końcówka jest, delikatnie mówiąc, „zapożyczona” z filmów, które swoją premierę miały X lat temu. Ekhm. Brawurowo. Ja bym się chyba nie odważyła tak śmiało czerpać z czyichś pomysłów. Jako bonus dodam, że zniesmaczyło mnie drukowanie na tylnym skrzydle okładki bonów zniżkowych (czy też informacji o promocjach). Można było po prostu wrzucić do książki ulotkę albo rozwiązać to w jakikolwiek inny sposób. Robienie z książki talonu jakoś mnie drażni i jest niepoważne. Podsumowanie? Cóż, książka należy do tych tytułów, z których zupełnie nic się nie wynosi. Czyta się ją bardzo szybko, ale równie szybko się o niej zapomina. Wypożyczyć można, ale jeśli ktoś ma ochotę na zakup, to stanowczo odradzam.