Zapisane w kościach

Zapisane w kościach - Simon Beckett Do książki zraziłam się już od pierwszych jej słów. Autor po prostu mnie wkurzył. „Chemia śmierci” zaczynała się od opisu procesów, które zachodzą w rozkładającym się ciele. „Zapisane w kościach” nie musiało się już rozpoczynać od opisu degradacji ciała pod wpływem ognia… Trochę to wtórne, trochę żenujące, a czytelnik już na wstępie widzi, że Beckett ma go za idiotę. A potem? Cóż – potem było już znacznie lepiej. Uwielbiam, kiedy w thrillerze pojawia się małe, duszne miasteczko albo hermetyczna społeczność lokalna. W oparciu o te czynniki można zbudować rewelacyjny klimat „ciasnoty”. Tu każdy może być mordercą. Zabawa zaczyna się dopiero, kiedy bliskie sobie osoby zaczynają podejrzewać siebie nawzajem. W pewnym momencie zaczęłam nawet myśleć, że od „Chemii śmierci” autor zrobił ogromne postępy. Nie dość, że sam styl pisania wydawał się być bardziej porywający, to i fabuła była dużo ciekawsza... I wtedy właśnie nadeszło zakończenie, którym pisarz przyłożył mi w twarz, skutecznie studząc moje zachwyty. Okazało się, że zagadkę morderstw rozwiązałam gdzieś w okolicach 100. strony. Na 350. To nie jest komplement dla autora thrillerów. Finisz jakoś specjalnie mnie nie zaskoczył, chociaż nie przewidziałam całej jego otoczki. Panie Beckett, weź się pan zdecyduj, czy pan dobrze piszesz, czy pan źle piszesz! Słaby wstęp, ciekawe, przemyślane rozwinięcie i rozczarowująca końcówka – tak się powieści z dreszczykiem pisać zdecydowanie nie powinno. Ale masz pan tu 7/10 za rewelacyjny środek historii i spadaj pan myśleć nad nowym thrillerem, bo i tak kupię. ;)