Ta pozycja jest bardziej uzależniająca niż świąteczne pierniki i rumowe kuleczki razem wzięte!
Poznajcie głównego bohatera, Sage. Chłopak jest sierotą. Wkurzającym, bezczelnym gnojkiem o lepkich rączkach. W sierocińcu się nie przelewa, więc zdarza mu się zakosić jedzenie. Podczas jednego z takich mało eleganckich „polowań” Sage wpada. Powija mu się noga. Kiedy rozeźlony rzeźnik przymierza się do tego, żeby obić chłopakowi nastoletnią twarzyczkę (a przy okazji wszystkie inne części ciała), los puszcza do sieroty oko. Mężczyzna, który akurat znajduje się w pobliżu, ratuje naszego bohatera i wykupuje go ze sierocińca. Szybko okazuje się jednak, że Sage wpada z deszczu pod rynnę (a w zasadzie wpada do szamba). Zostaje bowiem uwikłany w przekręt na skalę całego królestwa. Conner, bo tak nazywa się tajemniczy wybawca, postanawia wykorzystać to, że w Carthyi zanosi się na wojnę domową. Chce zjednoczyć podzielone królestwo (a tak naprawdę pozyskać jeszcze większe wpływy), obsadzając na tronie fałszywego księcia. W tym celu zmusza czterech nastoletnich chłopców, by walczyli o rolę królewskiego potomka. Sage jest jednym ze „szczęśliwców”. I choć nie kręci go wizja zasiadania na tronie, nie ma innego wyjścia. Przegrani mogą stanowić zbyt duże zagrożenie, by pozwolić im odejść.
Książkę otwiera fantastyczny pierwszy akapit (fotka poniżej), po którym, niestety, ma miejsce mała literacka zapaść. Nie ma „wow” – ani językowo, ani fabularnie. Ponadto czytelnik ze strony na stronę ma coraz większe wrażenie, że gdzieś tam w tle unosi się duch „Księcia i żebraka”. Ten przykry niesmak dość szybko jednak znika. Autorka, choć pisze dość prostym językiem, potrafi przykuć do opowiadanej historii tak mocno, że nie da się oderwać od lektury. Jeśli zastanawiacie się, jak spędziłam kilka ostatnich wieczorów (które niespodziewanie zamieniły się w młode noce ;)), to odpowiedź jest taka, że nad tą powieścią właśnie. Historia wciąga jak tornado, a im więcej zawirowań pod koniec, tym robi się ciekawiej. Część rzeczy da się przewidzieć (bo dostajemy je niemal na tacy), części się nie da. Niektóre akcje są tak wydumane, że raczej nie miały prawa się zdarzyć, inne znów „wskakują” we właściwe miejsca w powieści i da się je logicznie uzasadnić. Odkrywczych, refleksyjnych sentencji się tu nie uświadczy, ale nie o to w książce chodziło. Tę powieść się chłonie, choć od początku do końca ma się wrażenie, że nie jest to arcydzieło.
Zaczyna się od trzęsienia ziemi, potem... jest różnie ;)
Wydaje mi się, że magia „Fałszywego księcia” polega na tym, iż jest to opowieść dla dużych dzieci. Nie na darmo przywołałam wcześniej „Księcia i żebraka” (choć dość szybko okazuje się, że autorka nie czerpała z powieści Twaina zbyt mocno, raczej można tu mówić jedynie o inspiracji). „Fałszywy książę” ma w sobie odrobinę magii, ale magii „niemagicznej” – takiej, której można utożsamiać z niewyobrażalnym szczęściem popartym sprytem głównego bohatera, nie zaś z czarami i wróżkami. Mamy tu średniowieczny klimat, ale dość „bajkowy” – nie ma tu opisów przygnębiających zamczysk ani średniowiecznego smrodu. Nawet kary i morderstwa nie są obrzydliwe (chociaż mogą mrozić krew w żyłach). Wszystko to powoduje, że książkę po prostu się łyka. A wywrotowa końcówka sprawia, że ma się ją ochotę przeczytać jeszcze raz, żeby sprawić, czy wszystkie elementy układanki faktycznie do siebie pasują.
Dawajcie mi tu drugą i trzecią część! Odczuwam potężne czytelnicze nienasycenie! Chcę jeszcze, ale już!