Ferdydurke

Ferdydurke - Witold Gombrowicz Przykro mi to stwierdzić, ale jest to jedyna lektura szkolna, której nie przeczytałam do końca. I był to mój własny, nieprzymuszony wybór. Coraz częściej zauważam przykrą zależność. Im bardziej coś jest zakręcone i groteskowe, tym – w opinii publicznej – bardziej wybitne. „Nie rozumiem, co czytam, więc na pewno jest to tak mądre, że koniecznie polecę to innym.” Gombrowicz porusza w książce tematy ważne i naprawdę ciekawe. Ale robi to w taki sposób, że spora rzesza czytelników po prostu nie rozumie bądź nawet nie stara się zrozumieć przesłania. Dość znaczne grono odbiorców stanowią również ci, którzy dla dobra własnej równowagi psychicznej po prostu sobie odpuścili. Lektura tego bełkotu (paradoksalnie sensownego – ale dalej bełkotu) była dla mnie istną drogą krzyżową. Klasyczny przerost formy nad treścią zupełnie mnie nie kręci. Jako czytelnika nie obchodzi mnie, że z książki płyną wielkie prawdy objawione, jeżeli przy jej czytaniu po prostu się męczę. Być może za kilka lat wrócę do lektury „Ferdydurke” i oniemieję z zachwytu. Od roku 2007 czy 2008 nie miałam jednak takiej potrzeby. Coraz częściej natomiast myślę, że fajnie byłoby przeczytać wreszcie „Trans-Atlantyk”. Swego czasu miałam do czynienia z fragmentami, które naprawdę mnie zaciekawiły.